Od kiedy przywieźliśmy synka do domu zostaliśmy rzuceni na „głęboką wodę”. Zastanawialiśmy się, czy sobie poradzimy. W głowie brzmiały mi słowa położnej, która pomagała nam wyprawić malucha: „przekazujemy Państwu dziecko w bardzo dobrym stanie…”, tu urwała dalszą część wypowiedzi, która zapewne miała odwoływać się do naszego braku kompetencji i obaw przed szybkim powrotem zabiedzonego dziecka do szpitala. To przynajmniej dało się odczytać z jej miny. Nic więc dziwnego, że postawiłam sobie za punkt honoru, że dam radę, choćby nie wiem co się działo.
Pierwszy tydzień był jak „bułka z masłem”. Sztywno trzymaliśmy się zaleceń szpitalnych, czynności pielęgnacyjne przy małym nie sprawiały nam większego problemu, a on tylko spał, jadł i brudził pieluchy i tak w kółko. Można było przy tym wpaść w rytm i o dziwo miałam jeszcze mnóstwo czasu na zajmowanie się domem. Udało mi się nawet wyprać oraz wyprasować wszystkie firany i zasłony (nie zdążyliśmy z tym przed Świętami). Ten tydzień był czymś w rodzaju „szczęścia początkującego”. Czysty fart.