Jest prawie połowa maja. Za oknem pada śnieg. Zimni Ogrodnicy zakpili z kierowców, którzy zdążyli zmienić opony na letnie. Wiosna, jakakolwiek by nie była, zawsze nastraja optymistycznie. Niesie nadzieję, energię i potrzebę zmian. Po gorączce świątecznych i majówkowych wyjazdów nastał spokojniejszy czas, który postanowiłam dobrze wykorzystać. Okazuje się, że jeśli człowiek chce, to potrafi się lepiej zorganizować.
Poczułam potrzebę, aby wrócić do dawnej formy. Podczas ciąży niewiele przytyłam, kolejne kilogramy doszły po porodzie. Brak czasu na jedzenie, zaspokajanie głodu w biegu, czym popadnie - wszystko to odbiło się na mojej sylwetce. Od dwóch tygodni jestem na diecie i czuję się znacznie lżejsza. Na razie schudłam 3,5 kg, ale już odzyskałam talię, co motywuje do dalszych starań. Jestem zaskoczona tym, że udało mi się wygospodarować trochę czasu na jedzenie pięć razy dziennie w równych odstępach godzinowych, liczenie kalorii i gotowanie lekkich i zdrowych posiłków.
Idąc za ciosem zabrałam się też za organizację dnia powszedniego. Staram się wypracować maluchowi codzienną rutynę. Wynikło to z konieczności. Ostatnio stał się bardziej rozdrażniony, a co za tym idzie marudny i płaczliwy. Czasem pół dnia zanosi się nieukojonym płaczem, tylko dlatego, że nie może zasnąć. Nic nie pomaga. W końcu daje za wygraną i „pada” znużony.
Od kilku dni ćwiczymy nowy rozkład dnia. Jak na razie jest ustalony do południa i o dziwo się sprawdza. Wieczorne i poranne posiłki malec jada już o stałych porach. Po śniadaniu pożytkuje energię na macie edukacyjnej z pluszowymi zwierzakami, po czym ucina sobie drzemkę. Mam wtedy czas na doprowadzenie siebie i mieszkania do porządku. Około południa mamy lekcję nowych smaków. Synek z ciekawością kosztuje marchewki, brokułów, czy dyni. Pediatra uznał, że jest na to gotowy. Po dłuższym namyśle postanowiłam spróbować i jestem zadowolona. Mały też jest szczęśliwy, o czym świadczy jego uśmiechnięta, umorusana buźka. Spacer wypada o różnych porach, w zależności od tego, czy mam coś do załatwienia, czy wychodzimy po prostu się przejść. Dalsza część dnia to już wielka improwizacja, pozostaje do dopracowania.
Największym wyzwaniem, jakie teraz podjęłam jest zapisanie się na kurs prawa jazdy. Mając w domu męża - czynnego kierowcę, a dodatkowo dobrze rozbudowany system komunikacji miejskiej, która jest w stanie dowieźć mnie niemal wszędzie niskopodłogowymi pojazdami, nie czułam dotąd potrzeby, aby usiąść za kierownicą. Co mnie zatem skłoniło, by w wieku trzydziestu paru lat zmienić zdanie? Kluczem jest czas potrzebny, aby gdzieś dojechać komunikacją miejską. Nieraz jest to 45 minut, albo i więcej. Samochodem, o ile nie wpadnie się w największy korek, pokonanie podobnej drogi zajmuje połowę tego czasu. Kiedy wrócę do pracy będę musiała przemieszczać się szybciej: zawieźć gdzieś małego, potem go odebrać, zrobić szybkie zakupy, wrócić o sensownej godzinie do domu. Pozostało mi nieco ponad pół roku urlopu macierzyńskiego, to dość czasu, aby zdać egzamin i trochę wprawić się w jeździe, aby potem móc wozić nasz największy Skarb.
Ehhh… Trzeba zejść na ziemię z obłoków, w których dotąd bujałam. Trochę jednak dorosnąć. Chyba już czas.
0 komentarze:
Prześlij komentarz