20 maja 2016

Punkcja jajników – „Pick-up”

W klinice stawiliśmy się w czwartek wczesnym rankiem. Miałam być na czczo. Wiedziałam krok po kroku co będzie się działo, bo już przez to przechodziłam. Nie czułam stresu, jedynie lekki niepokój, że organizacyjnie coś pójdzie nie tak. Wypełniliśmy jakieś ankiety, po czym nas rozdzielono. Mąż poszedł do specjalnego pokoiku wypełnić swój obowiązek. Za mną zatrzasnęły się zimne szklane drzwi i nie było już odwrotu. 

Miałam się przebrać, założono mi wenflon, pobrano krew do badania i wskazano łóżko, na którym miałam czekać na swoją kolej. Na szczęście byłam druga, więc zostałam wywołana dość szybko. Było mi raźniej, gdy zorientowałam się, że tego dnia zabiegi przeprowadzał mój lekarz. Poza tym na salę miałam wejść bez okularów, które noszę na co dzień, to zwiększało moje poczucie komfortu, w końcu: „Co z oczu, to z serca”. Usadowiłam się na fotelu ginekologicznym, po czym zajął się mną anestezjolog. Powiedział: „Proszę zamknąć oczy i pomyśleć o czymś przyjemnym”. Czułam gorąco rozchodzące się wzdłuż ramienia po podaniu leku usypiającego. Nie zdążyłam o niczym pomyśleć. Obudziłam się w łóżku, wciąż senna i lekko oszołomiona. Pierwsze co poczułam to głód, dopiero później ból w podbrzuszu, ale do wytrzymania. Dochodziłam do siebie przez ok. 40 minut i w tym czasie powtarzałam sobie w wyobraźni moje optymistyczne wizualizacje. Na sali było jeszcze kilka innych kobiet. Wypisano nas dopiero, gdy wszystkie się wybudziły. 

Na koniec była krótka konsultacja z lekarzem, który informował o przebiegu zabiegu i rozdawał dalsze zalecenia dotyczące przyjmowania leków. Dowiedziałam się, że pobrano u mnie aż 15 pęcherzyków, ale dopiero okaże się, czy były w nich dojrzałe komórki jajowe. Ta ilość bardzo pozytywnie mnie zaskoczyła. 

Mąż czekał na mnie na korytarzu ok. 3 godzin, bo tyle trwała cała procedura. Zabrał mnie do domu, zrobił na śniadanie smakowitą jajecznicę i wszystkim się zajął, tak że pozostało mi tylko leżenie i dochodzenie do siebie. Wieczorem zadzwonił do kliniki, żeby się zorientować, czy wszystkie sześć komórek (taką ilość odgórnie narzuca Ministerstwo) udało się zapłodnić. Dowiedział się tylko, że laboratorium jest o tej porze zamknięte i że klinika ma praktykę kontaktować się dopiero dzień przed transferem, aby poinformować o ilości zarodków, które nadają się do podania i ewentualnego zamrożenia. Pozostało nam czekać, choć i tak planowaliśmy dzwonić i nękać ich wcześniej. Transfer zaplanowano na wtorek, czyli po 5 dniach - zarodki osiągają wtedy stadium blastocysty i łatwiej jest stwierdzić, które rozwijają się prawidłowo.

Przez kilka dni mam brać antybiotyk. Od dnia pick-upu zaczynam przyjmowanie Luteiny i Estrofemu, żeby przygotować organizm do transferu. Kwas foliowy bez zmian.

4 komentarze:

Uczuciowa pisze...

Piękny wynik!!! Ściskam kciuki za wtorek, a tymczasem życzę Ci udanego, relaksującego weekendu :)

malowana kołyska pisze...

Dzięki, sama jeszcze nie mogę uwierzyć, w to jak poszło. Mam nadzieję, że nasze kruszynki chowają się dobrze, ale o tym w kolejnym wpisie.

Pozdrawiam serdecznie i dziękuję za wsparcie :)

Bolczekania pisze...

Będę trzymać kciuki we wtorek ☺
Oby Wam się udało.
Ściskam!

malowana kołyska pisze...

Dziękuję za wszystkie dobre słowa, to dodaje otuchy. Pozdrawiam :)

Prześlij komentarz