25 maja 2016

Transfer zarodka

Transfer miał się odbyć dopiero we wtorek po południu, a ja od rana czułam narastający stres – dławiący, niemal paniczny, że nadeszła TA chwila i każda kolejna godzina, kolejny dzień przesądzi o naszej przyszłości. Wszystko dzieje się tu i teraz. Próbowałam się uspokoić tak, jak radził Murphy w swojej książce, wybiegając myślami w przyszłość, gratulując sobie przy tym osiągniętego sukcesu i wyobrażając sobie tą radość, którą bym wówczas odczuwała. Udawało mi się tylko mamrotać w kółko: „Jak się cieszę, że się udało”. Na szczęście dwie godziny przed zabiegiem miałam przyjąć dziwny lek o nazwie Flamexin (nie mam pojęcia do czego służy), a wraz z nim Relanium. To było moje wybawienie. Ktoś łaskawy pomyślał o takich histerycznych desperatkach, jak ja. Na miejscu byłam już spokojna i miałam błogą pustkę w głowie. 

Przed samym transferem odbyła się konsultacja z lekarzem, który miał omówić stan zarodków.  Położył przed nami wydruk z komputera ze zdjęciem zarodka wybranego do podania. Opisany był on cyfrowo w niezrozumiały dla nas sposób. Usłyszeliśmy: „Niestety, nie mogę życzyć Państwu lepszego zarodka”. Zaniepokoiłam się myśląc, że dla nas osiągalne są tylko takie i trzeba się nimi cieszyć. Lekarz dodał: „Nie mogę życzyć lepszego, bo lepszych po prostu nie ma, ten jest najwyższej możliwej jakości”. Łzy zakręciły mi się w oczach ze wzruszenia. Spojrzałam na zdjęcie zarodka dostrzegając jego prostą, jednolitą strukturę, harmonijne piękno. Trochę jak matka, która patrząc na swoje dziecko uznaje, że jest najpiękniejsze na świecie. Z pozostałych dwóch zarodków, jeden rozwijał się prawidłowo, ale był o klasę słabszy i już rano go zamrożono, drugi pozostawał nadal na obserwacji.

Wyszliśmy z gabinetu na miękkich nogach, uśmiechnięci i dumni. Pierwszy raz naprawdę uwierzyliśmy w to, że może się udać. Pozostało wypić 1,5 litra wody, bo pęcherz do zabiegu musi być pełny, wtedy jest lepsze dojście do macicy. Popijałam wodę czekając na swoją kolej. Innych par było około dziesięć. Doczekaliśmy się. Mąż mógł wejść na salę. Już dawno ustaliliśmy, że ojciec powinien być przy poczęciu swojego dziecka, więc nie odmówiliśmy sobie tego przywileju. Cały zabieg trwał ok. 10 minut i był bezbolesny. Bezpośrednio po podaniu zarodka odesłano mnie do domu. Nie dają tu kobiecie poleżeć ani chwili. Trochę szokująca metoda, ale zdołałam już do niej przywyknąć podczas poprzednich transferów rok temu.

Mąż zawiózł mnie do domu. Na szczęście mieszkamy w obrębie jednego miasta, jednak dziury w drogach przypominają ser szwajcarski, więc jechał bardzo ostrożnie, przewożąc tak drogocenny ładunek.

Mam teraz brać Luteinę i Estrofem trzy razy dziennie, Relanium dwa razy dziennie przez kilka kolejnych dni i nadal kwas foliowy. Pierwsze badanie krwi zaplanowane jest na 3 dzień po transferze, ale służy ono wyłącznie ustaleniu stężenia progesteronu i estradiolu, aby skorygować dawkowanie leków. Dopiero 6 dnia po transferze, czyli w poniedziałek, będzie można na podstawie badania Bety HCG stwierdzić, czy zarodek się zagnieździł. Pozostaje cierpliwie czekać.

1 komentarze:

Bolczekania pisze...

Świetna wiadomość -najwyższej klasy zarodek ☺ cieszę się razem z Wami!!! Oby tym razem się udało☺

Prześlij komentarz