Dzień po pick-upie zadzwoniłam do kliniki, aby dowiedzieć się, czy udało się zapłodnić docelową ilość sześciu komórek i jak przebiega rozwój zarodków. Uznałam, że mamy prawo wiedzieć co dzieje się z naszymi maluszkami. Nie uzyskałam od razu odpowiedzi, lecz obiecano mi, że ktoś z laboratorium embriologicznego oddzwoni po południu. Faktycznie po kilku godzinach odebrałam telefon. Wiadomość ścięła mnie z nóg. Wprawdzie udało się zapłodnić sześć komórek, ale już pierwszego dnia trzy przestały się dzielić. Pozostały trzy, które się rozwijają. Na koniec zapytałam jeszcze, czy będę miała kolejny telefon w przeddzień transferu z informacją o ilości i jakości zarodków. Kobieta powiedziała, że nie mają takiej praktyki. Kontaktują się wyłącznie, jeśli coś byłoby nie tak i do transferu miałoby w ogóle nie dojść. Jeśli nie ma telefonu, znaczy, że wszystko jest w porządku. Zdziwiło mnie to, bo dzień wcześniej miałam zupełnie inną informację, no coż…
Po tym telefonie byłam poważnie zaniepokojona. W ciągu 24 godzin straciliśmy połowę zarodków. Te które zostały musiały przetrwać jeszcze 4 dni. Już zaczęłam popadać w panikę, ale przypomniałam sobie, że tym razem miałam ślepo wierzyć w powodzenie misji, więc zagryzłam zęby i uznałam, że przejdziemy przez to z trzema zarodkami i że takie niepowodzenia nie złamią naszej wiary. Z trudem mi przyszło przekazanie tej informacji mężowi. Nie wiedziałam jak zareaguje, a nie chciałam żeby się podłamał. Ku mojemu zdumieniu przyjął to dzielnie, z optymizmem. Poprawił mi tym humor.
Odtąd kilka razy dziennie wyciszałam się i wyobrażałam sobie nasze trzy zarodki, które rosną, dzielą się prawidłowo, wręcz książkowo, próbowałam przekazać im podświadomie siłę i wolę walki. Osiągnęłam dzięki temu spokój.
Jakież było moje zdziwienie, gdy dziś w przeddzień transferu zadzwonił telefon z kliniki. Serce mi zamarło, gdy usłyszałam w słuchawce, że to z laboratorium embriologicznego. Pomyślałam: „Jak to?! Przecież mieli kontaktować się wyłącznie w przypadku, jeśli transfer miałby nie dojść do skutku”. Nie mogłam uwierzyć w to, co miałam za chwilę usłyszeć. Okazało się, że dzwoniono po prostu, aby poinformować, że zarodki przetrwały, choć nie można jeszcze mówić o ich jakości i jutro dowiemy się wszystkiego na miejscu. Kamień spadł mi z serca, choć uważam, że nie należy tak straszyć ludzi – to niehumanitarne.
Po punkcji jajników dość szybko doszłam do siebie. Mniej więcej po trzech dniach przestałam odczuwać jakiekolwiek dolegliwości. Skończyłam brać antybiotyk. Teraz przyjmuję trzy razy dziennie Estrofem i Luteinę. Wieczorem piję Inofolic. Nastrajam się pozytywnie przed jutrem.
4 komentarze:
Rzeczywiście przeżyłaś chwile grozy...
Jutro ten wyjątkowy dzień. Mam nadzieję, że to będzie TEN dzień i zapamietasz go na zawsze jako początek nowego życia.
Trzymam kciuki za jutro ☺
Im bliżej transferu tym stres coraz większy, choć wolałabym podchodzić do niego na luzie. Zobaczymy co jutro lekarz powie na temat naszych maluszków.
Do napisania :)
I jak? Jak poszedł transfer, są mrozaczki?
Transfer przebiegł obiecująco. Zapraszam do lektury kolejnego wpisu.
Pozdrawiam :)
Prześlij komentarz