Dziś od rana byłam zdenerwowana. Umówiłam się na kawę z koleżanką zza biurka zaraz po pracy. Zauważyła, że ostatnio jestem kłębkiem nerwów, a ja podchwyciłam temat i poprosiłam o spotkanie. Była zaskoczona kiedy jej powiedziałam o naszych problemach i zbliżającym się zabiegu. Było jej dość głupio, bo to ona zazwyczaj inicjowała wszystkie tematy o dzieciach, dopytywała się kiedy planujemy i żartowała „wciskając mi dziecko w brzuch”. Inne dziewczyny zwykle jej wtórowały. Ja w takich sytuacjach ucinałam insynuacje rzucając na odczepnego, że mam jeszcze czas, albo że to nie dla mnie, itp.
Odsłoniłam dziś wszystkie karty. Tym razem koleżanka nie dowcipkowała, wręcz przeciwnie uważnie słuchała, zadawała rzeczowe pytania. Wydawała się być szczerze zmartwiona, jednocześnie pocieszała mnie, że skoro jest nadzieja, trzeba walczyć.
Po spotkaniu poczułam wielką ulgę. Uświadomiłam sobie, że nikt mnie dotąd tak dokładnie nie wysłuchał, nie próbował zrozumieć i tak dobrze doradzić w kwestiach, które mnie nurtowały. Nawet bliscy nie byli w stanie zapewnić mi takiego komfortu. To pewnie kwestia obiektywnego podejścia i braku emocjonalnego zaangażowania w temat, co stworzyło warunki do zdrowego dystansu.
Na podwieczorek: Ovulastan (pigułkami odliczam dni do godziny zero – sporo ich już ubyło), kwas foliowy, witaminki.
0 komentarze:
Prześlij komentarz